Wojciech K. SJ

 


Wojciech K. SJ, ur. 1973 r. duszpasterz młodzieży, ksiądz w sądeckiej parafii Najświętszego Serca Pana Jezusa (zwanej kolejową), katecheta w nowosądeckim technikum. Kilkanaście lat temu założył zespół Izaiash, grający w stylu reggae – wydał dwie płyty. W latach 90. grał na gitarze i śpiewał w zespole punkowym Against All Odds, który reaktywował się w 2004 r. (nagrał płyty „Punk roots”, „Jedno życie”, „De profundis” i „Człowiek XXI”),

Negacja wiary towarzyszyła ojcu kilka lat, także w zespole punkrockowym Against All Odds, którego teksty były wymierzone w Kościół. 

 Wtedy rzeczywiście oberwało się wszystkiemu i wszystkim. Krytykowaliśmy szkołę, relacje międzyludzkie i oczywiście również Kościół. To był wyciągnięty palec wobec systemu, który – tak to wtedy odczuwaliśmy – odziera człowieka z jego pragnień oraz marzeń i próbuje go włożyć w jakiś szablon. Tak to wtedy rozumiałem. Nie było w tym agresji, przemocy. Wystarczało nam, że muzyka jest szybka, a teksty ostre. „Nie urodziłeś się po to, aby być niewolnikiem, a tego wymaga od ciebie religia. Narzucone dogmaty stają się twoimi prawami, których do końca nigdy nie zrozumiesz. Nikt nie wymaga od ciebie myślenia. I tak nie masz się nad czym zastanawiać. Strach powoduje, że wierzysz w Boga, nawet gdy jest, nawet gdy go nie ma”. To był krzyk. Wtedy wierzyłem w to, co śpiewam. „Jesteśmy tak skrępowani, uwięzieni w ramach moralności społecznej; w rodzinie, w szkołach, w nakazach religijnych i przyjętych zasadach…”.

Raz mi się zdarzyło z kolegami wykonać antyreligijne graffiti na murze świątyni w Gliwicach, z których pochodzę. Na wizerunku był krzyż, do którego byli przykuci mężczyzna i kobieta. Poniżej pojawiły się słowa: „Religia ogranicza wolność”. W ten sposób wyraziliśmy nasz stosunek do wiary. Ja nie wiem, czy to działanie było do końca głęboko przemyślane. Bo jak wspomniałem wcześniej, nie doświadczyłem ze strony Kościoła żadnych opresji. Wyrażaliśmy nasz bunt na różne sposoby, czasami na ślepo, czasami stając się wandalami.

  Gniew bywa jednak irracjonalny. Być może w ten sposób wybuchły pierwsze frustracje, rozczarowania, niepowodzenia osobiste. Byłem lekko po dwudziestce i towarzyszyła mi złość, gniew, wynikające z braku przystosowania do świata, w którym żyję. Czułem się jak uwięziony w klatce, że coś mnie uciska, i to wykrzykiwałem. To było jak bomba, odłamek, który uderza w różne strony.

  Z czasem czułem się z samym sobą coraz gorzej. Mama kiedyś powiedziała do mnie po latach: „Widziałam takie smutne oczy, nie wiedziałam, jak ci pomóc”. A ja chciałem jej oszczędzić problemów, więc przeżywałem to w sobie. To był taki zawias. W końcu miałem poczucie, że doszedłem do ściany i już nie wiem, co mam dalej robić w życiu. Pojawiła się marihuana w znacznej ilości, która bardziej mieszała w głowie niż inspirowała do jakiejś kreatywności. Doszły przelotne związki, nieuporządkowanie seksualne. W międzyczasie był czas zaręczenia i zostawienia zespołu, budowania relacji, która miała się zakończyć małżeństwem, a skończyło się powrotem mojej narzeczonej do byłego faceta.

  Nastolatek lub dwudziestolatek nie potrafi kochać,  ja nie potrafiłem kochać i moja miłość była niedojrzała. Potrafiłem się jedynie zauroczyć, zachwycić. Coś, co jest bliskie, intymne i piękne, gdzieś rozdawało się po drodze. A przecież prawdziwa miłość jest odpowiedzialnością za drugiego człowieka i samego siebie. Trzeba nieraz zapierać się siebie, żeby nie zrobić komuś krzywdy, trzeba nieraz rezygnować z siebie, by stworzyć przestrzeń dobroci dla drugiej osoby.

  Z perspektywy osoby wierzącej widzę teraz bardziej wyraźnie, że moja chimeryczność, popadanie w smutki to było działanie grzechu i owoc życia bez Boga. Coś krzyczało we mnie, że trzeba coś zmienić, bo to uczucie pustki w sercu było nie do zniesienia. Szarpanina i dezorientacja.

 

  Co było impulsem do nawrócenia?

  Kiedy miałem 23 lata, nasz zespół się rozpadł. Wszystko się zatrzymało, było szare i jałowe. Nie miałem wtedy nowego celu w życiu. Na dodatek mieszkałem sam, po pracy wracałem do pustego mieszkania, co jeszcze bardziej pogłębiało moją samotność. Miałem przyjaciół, z którymi się często widywałem, ale z nimi przeżywałem radość na pewnym poziomie. Jakaś czeluść się otworzyła, nikt nie mógł jej wypełnić.


Teraz wiem, że to był głód Boga. Wtedy tak nie myślałem. Byłem ślepy. Nie było żadnej relacji z kobietą, która mogłaby mnie wyciągnąć z tej ślepoty. Zapuściłem brodę i włosy, zacząłem pisać wiersze, które były dość depresyjne. I robiło się coraz mroczniej. Szukałem szczęścia i nie potrafiłem go znaleźć. Trwanie w takim stanie potrafi być wyczerpujące. Myślę, że jakiś zły duch się pod to też podczepił – zagubiony człowiek jest dobrym pokarmem, on go wysysa, zabiera z niego całe życie.

  Ten stan trwał rok czy półtora i był bardzo dojmujący. W końcu zacząłem szukać pomocy. Najpierw porozmawiałem o tym, co przeżywam, z moim byłym instruktorem karate. Był starszy ode mnie o 10 lat. Mogłem mu zaufać i wierzyłem, że jego mądrość może mnie w jakiś nowy sposób ukierunkować. Powiedziałem mu, że doświadczam smoły w sercu, że mnie nic nie cieszy. Chciałbym żyć, a nie wiem jak. I to on, choć sam był niewierzący, polecił mi spotkanie z jezuitami. Powiedział: „Pogadaj z nimi, bo to są skurczybyki. Potrafią słuchać. Bo ja Ci nie mogę pomóc”.

  Posłuchałem jego rady. Gdyby powiedział, żeby iść do Hare Kryszna, obawiam się, że bym poszedł (śmiech). Wybrałem się na rozmowę; było ich kilka w ciągu kilku miesięcy. Podczas jednej z nich zaproponowano mi udział w rekolekcjach ignacjańskich. To były dla mnie rekolekcje ostatniej szansy; pojechałem na nie z jednej strony bez przekonania, czując, że moje życie jest w kawałkach, a z drugiej strony czułem, że trzeba spróbować, że ten wyjazd to skok w stronę, z której ma nadejść ratunek.

  Rekolekcje ignacjańskie odbywają się w całkowitym milczeniu, większość czasu spędza się na osobistej modlitwie. Czy było łatwo odnaleźć się w takim rygorze i samodyscyplinie?

  Na początku czułem się na rekolekcjach jak kosmita. Ale trzymałem się jak brzytwy metody, na której są one osadzone. Bo moje własne pomysły na życie się wyczerpały. Pamiętam, jak 45 minut leżałem z Biblią na chórze w Kościele, aby mnie nikt nie widział. Wszyscy się pobożnie modlili, a mi modlitwa zupełnie nie szła. Czułem jedynie, że musi się wydarzyć coś, co zmieni moje życie. Bardzo tego chciałem, więc uparcie rozkminiałem co oznaczają poszczególne słowa Pisma Świętego i jaki mają związek ze mną. I wołałem o pomoc. Wtedy po raz pierwszy robiłem to świadomie. Pierwsze mocne uderzenie serca poczułem, kiedy przeczytałem zdanie z Księgi Ozeasza: „Wyprowadzę cię na pustynię i będę mówił ci do serca”. To mnie ogromnie poruszyło.

  Przełom przyszedł w połowie rekolekcji. Pojawił się nie do opisania pokój serca, którego nigdy wcześniej nie doświadczyłem. Był przejmująco głęboki. Ten pokój mnie pojednał z samym sobą i z Panem Bogiem, który – tak to wtedy czułem – wszedł w moją sytuację życiową, w moją totalną bezradność. W to męczenie się modlitwą, w ten trud. Bezinteresownie. W sposób miłosierny, bez żadnych warunków. Ja nawet nie wiem, czy Go zapraszałem. Zalałem się łzami. Jezus powiedział w Ewangelii, że „da nam pokój, którego świat dać nam nie może”. I ja to osobiście odczułem, siedząc zasmarkany i zapłakany w kaplicy domu rekolekcyjnego, czułem jak wypełnia mnie pokój.

  Św. Augustyn miał rację pisząc, że niespokojne jest serce dopóki nie spocznie w Bogu. Człowiek pochodzi od Niego i poza Nim się miota. Wtedy nie widziałem tak jasno, jak to widzę obecnie.

  Kiedy głód Boga został zaspokojony, nie mogłem być wobec tego obojętny, wiedziałem, że trzeba za tym pójść. Czułem się ocalony, że należę do kogoś i że komuś na mnie zależy. Ten strzał był w lutym 98’, a w sierpniu już byłem w zakonie.

  I do tej pory cały czas ojciec żyje w skowronkach? Po drodze nie pojawiły się żadne trudności czy wątpliwości?

  Skowronki wystarczyły do tego, aby podjąć decyzję o wstąpieniu do zakonu. Poczułem, że to jest moja droga. Euforia trwała około roku. Później zaczęła się ciężka praca związana z moim nawróceniem i trwa do tej pory. Nie byłbym w stanie przyjąć całej prawdy o sobie tak od razu. Interpretuję to w świetle Pisma Świętego. Pan Jezus mówi jednoznacznie: „Nie moglibyście znieść wszystkiego, gdybym wam teraz powiedział”. To musi być stopniowe.

  Z roku na rok powoli odkrywam coraz głębiej swoje serce, do czego jest zdolne. Nie zawsze są to dobre rzeczy. Jest ukształtowane przez setki głupich wyborów z przeszłości, impulsywność, pociąg do grzechu. Cała sztuka w tym, aby to wszystko oddawać Bogu, tak jak się oddaje lekarzowi chorobę. On przemienia to po swojemu i w swoim czasie. Tylko trzeba Mu na to pozwolić. Ja potrzebuje takiego lekarza i idę za nim. Wcześniej stałem w miejscu.

  Nie tylko człowiek, ale cały Kościół potrzebuje lekarza, bo doświadcza obecnie jednego z największych kryzysów. Biskupi i kardynałowie są podzieleni w kwestii wiary, ludzie masowo dokonują aktu apostazji.

 


Coś wisi nad nami. Jest nas rzeczywiście coraz mniej w Kościele, pandemia też zrobiła swoje. Na Zachodzie świątynie są niemal puste. Ale nie ma lęku. Prawdopodobnie nastąpi jakiś kryzys, który wszystko przewartościuje. I dotknie każdego wymiaru życia, zarówno osobistego, instytucjonalnego, jak i państwowego. Być może z tego wyłoni się nowa jakość. Ta nowa jakość będzie bardziej dziełem miłosiernego Boga, niż nas ludzi. Człowiek jest konformistą i do zmian mu nie śpieszno.

  Myślę, że wizja Jezusa w Ogrójcu jest obrazem Kościoła, który musi coś stracić, aby się w nim coś przedefiniowało. Musi się skończyć pewien styl, pewna epoka, podejście do duszpasterstwa. Musi pojawić się odwaga, wizje i gotowość do wchodzenia każdorazowo w bieżące sprawy współczesnego świata, bez lęku i bez uprzedzeń, bez postawy głoszenia czegokolwiek z pozycji wyższej, uprzywilejowanej. Musi nastąpić pewna przemiana mentalna, w której osoba duchowna staje się sługą i bratem dla każdego. Musi się wydarzyć to, co się wydarzyło w Palestynie, że Bóg schodzi na ziemię i rozmawia z nami jak brat z bratem.

  Żyjemy w przełomowych czasach, „przemija postać tego świata”, jak pisał św. Paweł Apostoł. Chrześcijanin ma być świadkiem zmartwychwstania i albo będzie mistykiem, albo nie będzie go wcale (Karl Rahner SJ). To wszystko przed nami.

  Lekarstwem jest wybór Chrystusa. Chodzi o to, aby wybrać Go świadomie, a nie z konieczności. Ci, którzy są poza Kościołem, na pewno prędzej czy później będą mogli odczuć działanie Stwórcy. Pan Bóg nie odpuszcza, każdemu da szansę na spotkanie. Każdego chce spotkać, każdego kocha. Szczególnie w trudnych chwilach naszego życia chce dotrzeć do ciebie. To są te strzały, które są szansą, aby zapytać się o kwestie fundamentalne w życiu. Pewnie jedni o nie zapytają, inni nie. Może nie w tej chwili, może w momencie śmierci, w którym znikają wszystkie podpórki i człowiek jest absolutnie bezradny. Ludzie doświadczali Boga na kartach Biblii w sytuacji konfliktu, rozczarowań. Takie doświadczenia kryzysu są zawsze szansą na przemianę serca.

  Wielu ludzi nie chodzi do Kościoła, bo są rozczarowani postawą kapłanów.

  Trzeba szukać duchownych, którzy żyją Ewangelią, i się ich trzymać. Dobrych ludzi w Kościele nie brakuje. Można ich rozpoznać po tym, co mówią, jak mówią i jak się zachowują, i po tym, że z ich oczu bije pokój i radość. Jeśli ich nie rozpoznajemy, to być może za mało się staramy. Może nie mamy takiej potrzeby.

  Przypuszczam, że niejednej osobie pasuje ten obecny zamęt i się z niego cieszy. 25 lat temu sam bym się cieszył, mając potwierdzenie, że z tym Kościołem coś jest nie tak. Tymczasem, grzeszność Kościoła to także część jego natury, być może bardziej realna i bardziej prawdziwa niż jego świętość. Zaś doświadczenie grzeszności w końcu doprowadza do pokory, a stąd już blisko do oczyszczenia i do świętości.

  Niektórzy twierdzą, że do modlitwy nie są im potrzebne mury świątyni, bo Boga można spotkać wszędzie.

  Bóg jest rzeczywiście wszędzie. Założyciel naszego zakonu, święty Ignacy Loyola mówił o szukaniu i znajdowaniu Boga we wszystkich rzeczach. Jednakże to na ołtarzach świątyń miłość Boga jest najsilniej odczuwalna. Bo na słowa kapłana zstępuje On z nieba i jest z nami podczas Eucharystii, karmi nas Sobą samym. To jest zupełnie inne doświadczenie.

  Jest też w Słowie, które dane jest nam na każdy dzień, jest ono żywe, skierowane prosto do słuchacza, na ten moment. To taki sms z nieba, na dziś.

  Osobiście doświadczam Boga również w górach, które bardzo kocham. Tam zostawił swoje ślady, swój majestat, piękno. I w muzyce, którą obecnie tworzę. Poprzednia miała głęboki sens na miarę tamtych lat. Dawała mnóstwo radości, emocji i energii i wyrażała wszystko to, co było w sercu dwudziestolatka. Obecna muzyka została ochrzczona. Jest spokojniejsza, nikogo nie obraża, kieruje się ku niebu.

  Nie mam potrzeby, aby przez nią ewangelizować, jest terapeutyczna przede wszystkim dla mnie. Ale oczywiście dzielę się nią z innymi na swoim kanale. Wypuszczona w świat, jest jak list w butelce. Może ktoś będzie chciał ją otworzyć i przeczytać, co jest w środku. Jeśli ktoś odnajdzie się w tych dźwiękach, w tym słowie, to nic tylko się cieszyć.

  – rozmawiała Monika Chrobak, dziennikarka Polskiego Radia


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Christ-Core-Buttons